Bardzo lubimy niezwykle przystępną nawet dla dzieci dwujęzycznych książkę o przysłowiach Renaty Piątkowskiej pt. „Z przysłowiami za pan brat”. Od tej książki zaczęła się nasza zabawa przysłowiami. Musiałby to ktoś potwierdzić badaniami naukowymi, ale o ile „zwyczajna”, regularna mowa polska „wchłonęła się” Talkusi sama i to bez najmniejszego wysiłku, to już nad przysłowiami czy idiomami musimy trochę pracować. Może to jakaś prawidłowość w dwujęzyczności? Może by umiejętność rozumienia i posługiwania się przysłowiami przyszła Talkusi sama wraz z wiekiem, ale ona tak je polubiła, że powstała nam z tego zabawa, którą chciałabym się z Wami podzielić. Pomysł zmodyfikowałam na potrzeby Talkusi i Pynia, jako że są na innych poziomach rozwoju języka. Wy też możecie tak zrobić!
Zabawa polega na pisaniu krótkich liścików i chowaniu ich w tajemnicy do tzw. „lunchboxa”, czyli w naszym domu „walizeczki”. Jak pisałam w poprzednich postach, nigdy nie wtrącam angielskich słów do polskich zdań, przez co minimalizuję występowanie mieszanych wypowiedzi u dzieci. Nie daję sobie przyzwolenia na „lenistwo” językowe, to znaczy używanie słów, z języka, który akurat dominuje w wypowiedziach formułowanych zasadniczo w drugim języku. Ta dyscyplina językowa głównie dotyczy rodziców, jako twórców wzorca językowego dla dzieci. Czyli ja się dyscyplinuję, wymagam od siebie czystych oraz bogatych wypowiedzi kierowanych do dziecka, a od dziecka akceptuję każdą wypowiedź. Priorytetem jest dialog między nami, ale wobec błędów nie pozostaję obojętna. Jeżeli zauważę u dziecka nieprawidłowości językowe czy wypowiedzi mieszane lub utworzone w „niewłaściwym” języku, mówię TAK i parafrazuję, czyli powtarzam w prawidłowej formie. Poniżej macie przykłady:
Wracajmy do naszych liścików. Dzieci podczas długiego dnia w anglojęzycznej szkole z niecierpliwością czekają na obiad, kiedy mogą przekonać się, co też napisała i narysowała im mama. Liściki są oczywiście po polsku i nikt z angielskojęzycznych kolegów zaglądających im przez ramię nie dowie się, co tam jest napisane, co dodatkowo cieszy dzieci, że mają swój sekretny język. A jeśli mają w szkole akurat ciężki dzień, bo ktoś im dokucza, czy test słabo poszedł, to „Kocham Cię, Mama” na końcu każdego liściku pomoże otrzeć łzy. Oto przykład autentycznego (widać po plamach z masła ;-)) liściku do Talkusi:
Bardzo fajny pomysł! Mam nadzieję, że za niedługo będziemy mogli z niego także korzystać 🙂
Anetko! Liściki są fantastyczne!!! Bardzo dobrze, ze o nich nam napisałaś. My już kiedyś przerabiałyśmy ten temat: http://dwujezycznosc.blogspot.co.at/2013/01/listy-do-naszych-dzieci.html ale dla dzieci większych i jakieś „poematy”. A tu takie, proste, konkretne. Ja takie liściki czasem mężowi piszę, więc jak dzieci będą lepiej czytać to niech się spodziewają! Nie mogę sobie przypomnieć skąd wywodzi się ta „praktyka”, bo tez gdzieś o tym czytałam. Muszę przeglądnąć biblioteczkę, jak tylko znajdę czas.
Tak myślę o tym z entuzjazmem, że Maksymilian już na tyle czyta, że coś fajnego bym mu mogła do pudełka wsadzać, ale… już widzę minę pani przedszkolanki (pt. politowanie) „co znowu ta zwariowana mama znowu wymyśliła”. Mam wrażenie, że naszego dzienniczka też nie akceptuje do końca (coraz rzadziej go nosimy). Wręcz obawiam się, że prosiłaby, żeby zrezygnować z takich karteczek, bo inne dzieci nie wiedzą o co chodzi… Ech – tak to jest, jak się nie zna języka dobrze (ja), żeby ewentualnie podyskutować z panią. Ale prędzej czy później pomysł zrealizujemy! Zawsze można wkładać pod poduszkę, albo w jakieś inne umówione miejsce…
Dzięki dziewczyny! Takie proste pomysły często skutkują najlepiej. A pod poduszką to też świetny pomysł. Nam dziś zaczynają się ferie, więc chyba go wypróbuję 🙂
Swietne lisciki! Super pomysl! Zapisuje w swoim „sekretnym” notesiku :)))).
Pozdrawiam cieplo z Norwegii!
Świetny blog, dobry pomysł, razi mnie tylko „Mama xxoo”. Pisze Pani, że uważa na lenistwo językowe, ale po polsku przecież xxoo nie ma żadnego sensu. Pozdrawiam